Ministerstwo Magii, 8 lipca 2001
Energicznym krokiem przemierzał kolejne kondygnacje budynku, a szykowna szata, którą dziś założył, powiewała za nim efektownie przy każdym ruchu. Od razu widać było, że doskonale wie, dokąd idzie, co chce zrobić i co mu wolno, a czego nie. A wolno mu było bardzo dużo. Znów stał się panem własnego życia, z czego był bardziej niż rad. Pomimo upływu trzech lat, dalej zdarzało się, że gdy ktoś w ministerstwie się na niego natknął, truchlał z przerażenia i zaraz znikał za rogiem. Dotyczyło to głównie nowych, młodych pracowników, których sam widok gotował mu krew w żyłach. Za każdym razem był równie mocno zniesmaczony ich tchórzostwem. Kiedy on był w ich wieku, cechowała go odwaga - momentami granicząca z głupotą, to prawda, ale nigdy nie podwijał ogona i nie kulił się na widok kogokolwiek. No, powiedzmy...
Szmery rozmów, echo kroków, dźwięk deportacji i aportacji w holu, syk kominków - na co dzień nie zwracał na nie nawet uwagi, ale dzisiaj wszystko docierało do niego ze zdwojoną mocą, irytując niepomiernie. Miał ochotę rzucić na wszystkich zaklęcie wyciszające i rozkoszować się wszechogarniającą ciszą. Och, jakby chciał! Ale nie mógł i doskonale o tym wiedział, dlatego od razu po znalezieniu się w ministerstwie ruszył w stronę jednej z wind, która w trybie ekspresowym mogła przenieść go na piętro, na którym znajdował się jego gabinet. W trakcie podróży maska powagi na twarzy nawet nie drgnęła, a on usilnie nie odrywał wzroku od jednego punktu. Szczękę miał wyraźnie mocno zaciśniętą, toteż nikt z towarzystwa nawet nie ośmielił się odezwać, choć parę osób miało jeden lub dwa poważniejsze problemy, w których rozwiązaniu mógłby pomóc. Trudno, poczekają na odpowiedni moment. Do cierpliwych świat należy.
Cóż za ironia. On nigdy nie był cierpliwy, a teraz należał do niego cały departament. Toż to prawie jak namiastka wielkiego świata, pierwszy stopień do opanowania Ministerstwa Magii. Prawie się uśmiechnął. Szkoda, że teraz zupełnie mu na tym nie zależało. Kilka lat temu, zanim przegrał na pewien czas własne życie... czemu nie? Na pewno nie pogardziłby takim awansem. Teraz jednak inaczej patrzył na świat, a przynajmniej miał chociaż taką możliwość. Dawniej był uparty, ambitny, nieraz nawet dążył do celu po trupach, owszem, ale los pokazał mu, jak bardzo może być przewrotny. Z dnia na dzień z wielkiego pana zamienił się w zwykłe popychadło. Stał się obiektem kpin i pośmiewisk, a jego marna pozycja nie pozwalała mu nawet na pogardliwe wykrzywienie warg. Mógł jedynie siedzieć i potulnie skrywać twarz za włosami, trwając w wyniszczającej dumę jego rodowego nazwiska pokorze. Aż wreszcie odbił się od dna i na nowo stał się kimś. Żałował tylko, że by to osiągnąć, musiał wcześniej stracić wszystko, na czym mu zależało. Z łatwością oddałby posadę i cały swój majątek, byle tylko znów spotkać się z synem i żoną. Gdyby tylko ktoś mu to zaproponował... nie wahałby się ani minuty.
Pchnął lekko drzwi gabinetu, a te ustąpiły niemal pod samym jego dotykiem. Minęły dwa lata, a on jeszcze nie do końca zdążył się przyzwyczaić do złotych literek ułożonych w jego nazwisko, zawieszonych jakby za sprawą głupiego żartu na drzwiach szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Ale nie, to wcale nie był żart. Lucjusz Malfoy, ten sam, którego uważano kiedyś za jednego z najbardziej oddanych popleczników Czarnego Pana, zarządzał teraz całym departamentem w ministerstwie i sprawował pieczę nad Biurem Aurorów. Ironia... jak ten świat potrafi się zmieniać.
Usiadł przy antycznym, mahoniowym biurku, które kazał sobie tutaj sprowadzić z Malfoy Manor, gdy tylko przydzielono mu ten gabinet i otworzył pierwszą z szuflad znajdujących się po prawej stronie. Teczka, właściwie jedyna, którą uzupełniał tak pieczołowicie, zaczynała nabierać już dość pokaźnych rozmiarów i nawet on musiał przyznać, że martwi go to coraz mocniej. Rozłożył ją na biurku, niedbale wertując pierwsze strony, na których znaleźć można było nie tylko zdjęcie posępnie zerkającego w jego stronę młodego Malfoya, ale i pełen wykaz nazwisk mugoli, o których zamordowanie go podejrzewano. Osiemnastka nie wróżyła dobrze, a dzisiaj dopisano do niej trzy kolejne osoby.
- Co ty u licha wyprawiasz... - mruknął Lucjusz pod nosem, przeglądając opis nowych miejsc zbrodni i choć poświęcał tej sprawie minimum kilka godzin dziennie, wciąż nie mógł się doszukać w niej żadnego sensu. Jego syn nie był mordercą. Trzy lata po upadku Voldemorta z ulgą przyznawał przed samym sobą, że Draco odziedziczył więcej z matki niż z niego, a to jednoznacznie stawiało kwestię jego kryminalnej kariery pod ogromnym znakiem zapytania.
Ostatnia strona, zamiast małym, idealnie równym drukiem, pokryta była pospiesznie zapisanymi, odręcznymi notatkami. Malfoy zaklął w myślach, przeklinając nie po raz pierwszy zresztą Pottera za jego bazgraninę i sięgnął po spoczywającą w sąsiedniej szufladzie lupę. Trzy morderstwa. Brak świadków. Tożsamość mordercy niepotwierdzona. Podejrzany: Draco Malfoy. Na końcu znajdował się jeszcze jakiś symbol, złożony z kilku nieczytelnie połączonych ze sobą liter, ale nie potrafił go rozszyfrować. Potter i te jego szyfry... chyba tylko Granger potrafiłaby je spamiętać.
Właśnie, Granger... Lucjusz wykrzywił wargi, przypominając sobie o ostatniej rozmowie z ministrem i jego nietypowej prośbie. Dlaczego, na Merlina, akurat jemu przypadła w udziale ta śmieszna misja? Zrozumiałby, gdyby wydano mu nakaz zwerbowania kilku czarodziejów do Biura Aurorów, które podlegało jego departamentowi i choć zwykle przyglądał się takiej rekrutacji z nieukrywanym rozbawieniem, to przekonywanie Granger do objęcia stanowiska, na które - jego zdaniem - całkowicie się nie nadawała, nie wydawało mu się ani odrobinę zabawne.
Niemal podskoczył na krześle, gdy pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia. Nim zdążył całkowicie się ocknąć, w drzwiach pojawił się Harry.
- Nikt cię nie uczył, Potter, że trzeba zaczekać na "proszę"? - syknął, zamykając pospiesznie teczkę leżącą na biurku i wsunął ją pod stertę innych dokumentów.
- Shacklebolt zarządził politykę otwartych drzwi.
- Moje drzwi są zamknięte - odpowiedział lodowato, ale młodzieniec niespecjalnie się tym przejął. Po dwóch latach chyba zdążył się przyzwyczaić, że nawet "dzień dobry" w ustach Lucjusza Malfoya potrafi zabrzmieć jak obelga i postanowił to ignorować. - Ja nie żartuję, Potter. Jeszcze raz najdziesz mnie w ten sposób w biurze, pożegnasz się ze swoją posadą.
- Szczerze wątpię, panie Malfoy - wyrecytował spokojnie Harry, zatrzymując się przed biurkiem i wyciągnął w stronę Lucjusza rękę, w której trzymał niewielki plik dokumentów. Im dłużej ten cały Wybraniec tu pracował, tym bardziej pewny siebie i irytujący się robił, przemknęło przez myśl starszemu mężczyźnie. Patrząc na bruneta nieprzejednanym wzrokiem, wyszarpnął mu z dłoni dokumenty. Przejrzał je pobieżnie, skupiając się bardziej na ilości, niż zawartości.
- Tylko tyle? Na wolności jest masa śmierciożerców, w tym kilku, jak nie kilkunastu, naprawdę groźnych, a ty przynosisz mi poszlaki dotyczące pobytu czterech z nich? - zakpił, zerkając jeszcze tylko na oznaczenia na teczkach i rzucił je na parapet za sobą.
- Zapewne byłoby tego więcej, gdyby kompletne sprawozdania, tak jak za czasów uprzedniego szefa departamentu, składane były co miesiąc, a nie co tydzień. Nie sądzi pan, że to bez sensu?
- Sądzę, że jako twój bezpośredni przełożony, mam prawo wymagać informowania mnie na bieżąco o wszelkich istotnych kwestiach, panie Potter - wyrecytował, przysuwając do siebie plik dokumentów dostarczonych mu z Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów. - A teraz, jeśli mi pan wybaczy, wrócę do pracy. Panu sugerowałbym to samo. Jeśli będę miał jakieś pytania odnośnie raportu, niezwłocznie pana o tym poinformuję.
- Pytania te, niestety, będą musiały zaczekać do jutra, ponieważ nie mam w planie wracać dzisiaj do ministerstwa.
- Wracać?! - Lucjusz podniósł nieco głos, patrząc na niego ze zdumieniem. - Na Merlina, Potter, jest dziewiąta rano! Powinieneś właśnie zacząć pracę, a nie ją skończyć! Za co ty w ogóle bierzesz swoją pensję?!
- W przeciwieństwie do pana, nie za siedzenie przed biurkiem - odpowiedział spokojnie. - Poza tym, to bezpośrednie polecenie ministra - dodał, gdy jego przełożony zdążył już otworzyć usta. To na moment z powrotem je jednak zamknęło.
- Ministra, doprawdy? A cóż to za polecenie?
- Granger. O ile mi wiadomo, jest pan zapoznany z tą kwestią - dodał, na co Lucjusz pokiwał tylko powoli głową. Całe szczęście, że Kingsley wysyła do niej Pottera, pomyślał. Może jednak mu się upiecze i nie będzie musiał z nią rozmawiać... - Panie Malfoy? - Wyrwał go po raz kolejny z zamyślenia chłopak, przypominając o swojej obecności.
- Idź już - mruknął tylko mężczyzna, udając nagłe zainteresowanie papierami, które i tak już wczoraj przejrzał i podpisał. Mógłby przysiąc, że Potter, zanim jeszcze zniknął z jego gabinetu, uśmiechnął się pod nosem.
~ * ~
Merlin jeden wie gdzie, 5 maja 1998
Uciekł jak szczur z tonącego statku. Tylko tak można było to określić. Najpierw zmienił strony, mając nadzieję, że to uratuje mu skórę. Poczuł się jak główny bohater nieśmiesznej komedii, gdy okazało się, że Harry jednak żyje. Pamiętał przelotne spojrzenie, którym go uraczył po podniesieniu się na nogi, podczas gdy on - Ron Weasley, jego najlepszy przyjaciel - stał po stronie śmierciożerców, drżąc jak osika. Był tchórzem. A potem, gdy wszystko chyliło się ku końcowi, gdy Voldemort się teleportował, on poszedł w jego ślady i też zniknął. Na swój sposób byli do siebie podobni - tak samo parszywi, tak samo beznadziejni i w kryzysowych sytuacjach myślący tylko o sobie. Czarnoksiężnik budził swoją osobą chociaż strach, a Ronald? On jedynie mógł wywołać u kogoś śmiech i drwinę. Jakby tego było mało, to teraz jeszcze odrazę.Nie był złym człowiekiem, a przynajmniej taką miał nadzieję, gdy w parę godzin później siedział na brzegu niewielkiego jeziora. Jego twarz na tafli była niewyraźna, woda falowała, a on patrzył i szukał odpowiedzi na niezadane na głos pytania. Chciał po prostu przeżyć, na Merlina! Miał dopiero osiemnaście lat, całe życie przed sobą i ot tak, miał zginąć tam, na dziedzińcu? Nigdy nie był dobry z zaklęć. Czasami czuł, jakby znalazł się w nieodpowiedniej chwili w nieodpowiednim miejscu. Bał się śmierci, bał się niewiadomego po niej.
Teraz ponownie, prawie trzy dni po zdarzeniach w Hogwarcie, które spędził na tułaczce po zimnych i mrocznych lasach w okolicy, siedział nad tym samym jeziorkiem, nad które kiedyś zabierała ich na piknik mama. Jego obawy z czasem wcale nie zmalały, przeciwnie - rosły z każdą godziną, bo chociaż przeżył, to co mu po takim życiu?
- Jestem totalnie beznadziejny! - zawarczał do siebie i zaraz urwał. Uderzył dłonią o wodę, jakby chciał wyrazić bezsilność, jaka nagle go ogarnęła. Tafla zadrżała znacznie mocniej niż wcześniej, a woda rozbryznęła na boki, mocząc trochę jego bluzę i spodnie. Ron był jednocześnie zły, rozżalony, smutny i czuł obrzydzenie do samego siebie, jednak najmocniejszym uczuciem, jakie pulsowało w jego sercu, był czysty strach. Jak miał spojrzeć w oczy ludziom, których wtedy zostawił? A Hermiona? Wciąż pamiętał słowa, które wtedy wykrzyczała. Każdy je słyszał. Nienawidziła go! Jednym krokiem, jedną decyzją i jedną chwilą przekreślił wszystkie lata, które razem przeżyli.
Właśnie...
Dostał dokładnie to, czego chciał, czyż nie? Chciał przeżyć, to przeżył. Co z tego, że teraz uznawany był za zwykłego zdrajcę? Za poplecznika Voldemorta? Co z tego, że rodzina na pewno się go już wyrzekła? Co z tego, że teraz nie miał się, gdzie podziać, że nie miał pieniędzy, że nie miał nic do jedzenia? Że był brudny i nie zmrużył oka od trzech dni? Gdyby miał chociaż trochę z Freda, gdyby był prawdziwym Gryfonem... zostałby tam i walczył do ostatniej chwili bez względu na wynik bitwy, a tak, był trochę jak owad, latający z kwiatka na kwiatek. Znajdował się tam, gdzie grunt był pewniejszy. Nawet w tamtych lasach, gdy szukali horkruksów, wystarczył jeden moment, by zniknąć z namiotu, z oczu Harry'ego i Hermiony. Zupełnie taki sam moment, jak podczas bitwy. Z drugiej jednak strony, wtedy odnalazł ich na nowo i wybaczyli mu. Może gdyby i teraz wrócił...? Mimo wszystko czuł, że tym razem Hermiona bez zbędnego zastanowienia wydrapałaby mu oczy, przypominając przy tym rozszalałego hipogryfa.
Przemyślenia Rona przerwało głośne burczenie w brzuchu. W żołądku czuł dodatkowo nieprzyjemne skręcanie. Miał nadzieję, że krótki masaż załagodzi sprawę, ale zaraz zrozumiał, że był dość naiwny. Podkulił pod siebie nogi i objął kolana ramionami, chcąc zgromadzić przy sobie jak najwięcej ciepła własnego ciała, jednak i to szło mu coraz oporniej. Wieczór bowiem zapadał coraz szybciej, płynnie przemieniając się w noc i chłodne podmuchy wiatru nie dawały mu momentu wytchnienia. Nie minęła chwila, gdy pod bluzą na ramionach pojawiła się gęsia skórka, a on zaczął drżeć.
Dłużej tak nie pociągnę, pomyślał, unosząc spojrzenie. Korony drzew szumiały złowrogo, jakby chciały tym powstrzymać go od podejmowanej właśnie decyzji.
- Jest mi zimno i jestem głodny. I zmęczony, chcę spać - powiedział do siebie na głos, patrząc na wirujące liście, jak gdyby chciał się usprawiedliwić przed obserwującymi go mieszkańcami lasu.
Czy zawsze już tak będzie? Czy zawsze będzie żył z poczuciem, że ktoś ciągle patrzy mu na ręce? Zacisnął zęby, chuchnął szybko trzy razy w dłonie, a potem wstał i zaraz teleportował się w miejsce, w którym nie wiedział, czy miał się jeszcze po cokolwiek pokazywać.
Nora wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Dom trochę zwariowany i przechylony w bok, ale - odbudowany po ostatnim ataku i pożarze - zbudził w Ronie tęskne wspomnienia, które jeszcze bardziej uświadomił mu, w jakich opałach się znalazł. Chłopak stał dłuższą chwilę na granicy polanki i zboża, przyglądając się swojej matce, którą właśnie ujrzał przez okno. Szykowała kolację dla swojej rodziny, jednak jej ruchy różniły się od tych zatrzymanych we wspomnieniach. Widział zamazany profil, dłoń, która unosiła się co chwilę do oczu i najpewniej ocierała kolejne łzy. Molly nigdy nie była dobra w panowaniu nad emocjami i trzymaniu nerwów na wodzy, a przez ostatnie dni na pewno jej ich nie brakowało. Ron przełknął ślinę, zauważając zaraz swojego ojca. Pojawił się w kuchni nieoczekiwanie - rzadko do niej zaglądał, zupełnie oddając władzę żonie. Tym razem wsunął się do pomieszczenia powolutku, by zaraz podejść od tyłu do Molly, objąć ją i oprzeć brodę na czubku jej głowy. Ron widział, jak matka przez jeszcze jedną chwilę coś kroi, by następnie odwrócić się, pozwalając nożowi upaść na blat. Ukryła dłonie pod wierzchnią szatą męża, wtulając się w jego szczupłe ciało, gdy jej własnym zawładnął szloch.
Ron podejrzewał, że to nie pierwsza taka sytuacja w ciągu ostatnich dni i jego serce jeszcze bardziej się ścisnęło. Nie zdziwiłby się, gdyby ktoś mu powiedział, że to teraz taka ich mała, smutna rutyna. Co on najlepszego narobił? Zamiast być wtedy gotowym do walki po stronie swoich rodziców, zamiast pomścić brata... swoją tchórzliwą decyzją jedynie dołożył kolejną cegiełkę do muru problemów ich wszystkich. Chłopak zagryzł mocno wargi i pochylił głowę, zastanawiając się, czy powinien znowu zburzyć ich życie. Minęło kilka dni, a oni na pewno zaczęli się już z tym oswajać, pomyślał ponuro. Wpatrując się w ziemie, zadał sobie pytanie: czy ma prawo znowu wszystko rujnować?
A może jednak nie zrujnuje?
Potrzebował ich.
Spojrzał jeszcze raz w stronę okna. Ojciec wciąż przytulał mamę, która zdążyła się już jednak uspokoić. Stali obydwoje w tym samym miejscu, jak gdyby nie minęło co najmniej kilkanaście minut. Artur gładził powoli plecy Molly, a ona opierała teraz brodę na jego ramieniu. Wydawali się po prostu obejmować, jak gdyby skradali chwilę dla siebie, co przy tak dużej gromadce dzieci nigdy nie było łatwe. Ron odwrócił wzrok, by nie mieć tego obrazu przed oczami, gdy postąpił o krok do przodu. Za chwilę kolejny i znów następny.
Celem stały się nierówno docięte drzwi. Skupił się na nich do tego stopnia, że nie odczuwał już ani chłodu, ani głodu. Wyczuwał i słyszał jedynie przyspieszone z każdą sekundą bicie serca. Wydawało mu się, że zaraz wyskoczy z jego piersi i zacznie podrygiwać na wilgotnym od powstającej rosy trawniku. Hej, wracam do domu, do rodziców - chciał pomyśleć, ale nie był pewien, czy te myśli nie pogorszyłyby tylko jego samopoczucia, które i tak było już dość kiepskie. Dlatego po prostu zacisnął mocno szczęki i spróbował opróżnić głowę ze zbędnych myśli. Nim mu się to udało, stał już przed drzwiami. Policzył do pięciu, po czym uniósł rękę i przeczesał palcami powietrze, jakby chciał je rozgrzać.
A potem zapukał. Trzy razy.
Przez chwilę nic się nie działo, wciąż słyszał tylko bicie swojego serca, a potem gałka zadrgała, przekręciła się i drzwi zostały otwarte. Nawet gdyby Ron policzył wcześniej do stu, nie doliczyłby się opanowania w tym momencie. Stojący tuż przed nim i wpatrujący się w niego bez wyrazu George był ostatnią osobą, z którą chciałby się teraz zmierzyć. Nie, zaraz, to chyba nieodpowiednia chwila na tworzenie rankingu ludzi, z jakimi... Ron przełknął głośno ślinę i uchylił usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz ponownie je zamknął.
- George, kto to? - dobiegło ich pytanie z głębi domu.
Jego brat odezwał się jednak dopiero po dłuższej chwili obustronnego milczenia, zwracając się prosto do Rona.
- Wpuszczam cię tylko dlatego, że matka byłaby gotowa mnie zabić, gdybym tego nie zrobił - odparł, cofając się o krok w głąb domu.
~ * ~
Szpital świętego Munga, 8 lipca 2001
Dopóki Hermiona nie zaczęła pracować w Mungu, Harry'emu brakowało pozytywnych wspomnień z tego miejsca. Właściwie, nie dziwił się temu zbytnio, bo szpitale zwykle kojarzyły się źle. Tamta akcja z panem Weasleyem, rodzice Neville'a... nawet sprawa z Lockhartem! Niby wszyscy byli tu wspaniałymi uzdrowicielami, a nie potrafili sobie poradzić z taką śmieszną przypadłością. Harry nazwałby ją mugolską, ale Hermiona zrugałaby go zapewne, że tego typu schorzenia nie ulegają takiemu podziałowi. Harry czasem łapał się na tym, że niemal całkowicie dał się pochłonąć magicznemu światu i właściwie... nie zamierzał nawet narzekać. Dursleyowie wychowali go, to prawda, jednak nie starali się wypuścić go spod swych skrzydeł z miłymi wspomnieniami. Gdyby tak na to spojrzeć, mógłby porównałby ich właśnie do tego szpitala. Zero pozytywnych wspomnień. Dosłownie, zero.
Na korytarzu panował względny spokój, co właściwie nie zaskoczyło specjalnie Harry'ego. Wszystkie sale, w których przebywali pacjenci i dyżurka, były obkładane od jakiegoś czasu zaklęciami wyciszającymi, by ewentualne krzyki nie przeszkadzały w pracy innym pracownikom. Było to dość sprytnym rozwiązaniem, jednak wszechogarniająca cisza potrafiła przytłoczyć w ten dziwny, niekontrolowany i nie do pokonania sposób. Zawsze czuł się nieco lepiej, gdy tylko napotykał na swojej drodze jakąś żywą, a do tego w pełni sił umysłowych duszę, której mógł powiedzieć chociażby zwykłe "dzień dobry" i usłyszeć sensowną odpowiedź. Wybawienie od ciszy... gdyby nie to, że mogliby mu przez to zarezerwować na stałe jedną z sal piętro wyżej, zacząłby mówić do siebie. Zawsze jednak, gdy zaczynał rozważać tą ewentualność, natrafiał na Courtney, nieco starszą od nich współpracownicę Hermiony. Zazwyczaj to przypadkowe spotkanie mu pomagało - mógł się uśmiechnąć czy nawet zażartować. Zazwyczaj... bo ostatnio coś się zmieniło. Od jakiegoś czasu kobieta witała go tak kpiarskim spojrzeniem i irytującym uniesieniem brwi, że miał ochotę się odwrócić i udać, że jej wcale nie widział.
- Och, Harry!
Kurczę, nie udało się.
- Witaj, Courtney - przywitał się, przystając w połowie drogi do gabinetu obydwu kobiet. Teraz głupio byłoby ruszyć, więc spytał: - Co słychać?
- Nic nowego. - Wzruszyła ramionami. Poprawiła uniform i przełożyła grubą teczkę z jednej ręki do drugiej. - Wiesz, te same przypadki, te same rozwiązania. Prawie jak rutyna, ale z drugiej strony dobrze, że dzieciakom chwilowo znudziło się wymyślanie nowych zaklęć, których skutki musimy odwracać właśnie my. A u ciebie? - Zmieniła zwinnie temat, przekrzywiając lekko głowę.
Courtney była typową podrywaczką. Harry nie rozgryzł jeszcze, czy chciała tym zdobyć niezliczoną ilość serc przystojnych i bogatych facetów, czy też jedno konkretne, zapewniając sobie już na starcie znajomości przyrzeczenie dozgonnej miłości i już przyzwyczaiła się do stosowania tych kokieteryjnych tricków, ale zastanawiał się niejednokrotnie, jak Hermiona wytrzymywała z nią w jednym gabinecie dłużej niż godzinę. Mimo, że sam uważał Courtney za babkę nawet w porządku, to chyba nikomu, kto ją znał, nie umknął fakt, że zdarza jej się czasami po prostu zapomnieć, że dialog polega na pracy dwóch stron, a nie tylko jednej. Tym razem jednak wyraźnie dawała mu pole do odpowiedzi, więc nie zamierzał przegapić tej szansy, nim na dobre przepadnie.
- A no wiesz, po staremu - odpowiedział w podobny sposób do niej i kiwnął krótko głową. - Właściwie to, rozumiesz, przyszedłem do...
- Hermiony - dokończyła bez trudu, uśmiechając się leciutko. Ewidentnie złośliwie. Dlaczego kobiety musiały być... Harry urwał układanie w myślach tego pytania bez odpowiedzi i zmusił się do uśmiechu. Courtney najwyraźniej wiedziała coś, czego on nie wiedział i wcale mu się to nie podobało.
- Taak. Jest u siebie?
- Nie do końca - mruknęła. - Prowadzi właśnie odwracanie dość paskudnego uroku, który na pewno mocno ją wymęczy. Dopiero za jakieś pół godziny powinna pojawić się w gabinecie. Myślę, że spokojnie możesz tam na nią poczekać, Kristen podrzuci ci kawę i ulubione ciasteczka.
- Emm, tak, dzięki. To ja...
- Tak, ja też powinnam się już zbierać - przytaknęła i na krótką chwilę zaczęła przyglądać mu się tym swoim dziwnym spojrzeniem. Potter już miał się uśmiechnąć, kiwnąć głową i odwrócić czym prędzej na pięcie, kiedy kobieta uśmiechnęła się miękko, jak leniwy kot na widok miski mleka i powiedziała: - Daj sobie spokój, Harry. Tylko tracisz czas.
Mężczyzna okiełznał mimikę twarzy i nie dał po sobie poznać niczego. Chrząknął cicho, uśmiechnął się i machnął ręką. Potem jednak spiął się i spojrzał na Courtney posępnie.
- Ile ci powiedziała? - spytał zrezygnowany.
Czy on nie mówił przypadkiem Hermionie, że to dość poufna sprawa?
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Tyle, ile musiała, bym złapała bazę.
- Załapała - poprawił odruchowo.
Zignorowała go.
- Hermionie tutaj dobrze i raczej nie przekonasz jej do przeprowadzki. Żadnej, czy to służbowej, czy prywatnej - mruczała niepocieszenie, udając, że jej przykro, podczas gdy wcale tak nie było.
Harry nigdy nie zrozumie kobiet. Hermiona przyjaźniła się z tą dziwną, pewną siebie blondynką-manipulatorką i oczywiście nie miał nic przeciwko przyjaźniom, sam w końcu miał paru dobrych kumpli, jednak ta właśnie zażyłość między tą dwójką przeczyła sama sobie. No bo... hej, Merlinie! One były swoimi całkowitymi przeciwieństwami!
- Skąd pomysł, że przyszedłem w tej sprawie?
Courtney obrzuciła go rozbawionym spojrzeniem.
- Ostatnio przychodzisz tutaj tylko po to. Nawet nie wiesz, że Hermiona jest pierwsza w kolejce do awansu i sporej premii za swoje nieustające osiągnięcia... Niby taki z ciebie przyjaciel, ale jakby na pół etatu. Ostatnio - dodała, trochę delikatniej, bo nie chciała być niesprawiedliwa. Jej koleżanka nigdy nie narzekała na Harry'ego i zawsze go broniła, ale na jej kobiecemu, niebieskiemu oku coś tutaj czasem nie grało.
- To nie prawda - zaperzył się.
Courtney prychnęła cicho pod nosem.
- Nie mnie to oceniać. Nie wiem, co ci tam siedzi pod tą ciemną strzechą, ale mam wrażenie, jakbyś czasem zapominał o tym, że twoja przyjaciółka też ma życie. Pracę, znajomych, problemy, rozterki - wyliczała, przybliżając się do niego nieco. - Nie mówię, że jesteś złym facetem. Uratowałeś w końcu świat, zawsze taki pomocny i chętny do aurorowania, ale czasem to wcale nie jest potrzebne, Harry. Czasami wystarczy po prostu być, wiesz?
Nie czekając na jego odpowiedź, uniosła kącik ust i odwróciła się, żeby miarowym krokiem odejść w swoją stronę. Harry stał przez chwilę w bezruchu, trawiąc jej słowa, jednak po chwili ruszył w kierunku gabinetu. Czekała go prawie godzina - jeśli nie więcej - samotności w towarzystwie kawy i ciastek, dzięki czemu miał wystarczająco dużo czasu, by pomyśleć nad tym, co usłyszał i nad tym, co miał zamiar dopiero powiedzieć. Siedział więc w niskim fotelu w kącie gabinetu, oprócz którego stała tu jeszcze mała kanapa i stoliczek. Jeśli Harry się nie mylił, to właśnie tutaj Hermiona i Courtney omawiały z rodzinami pacjentów szczegóły ich leczenia, jeśli wymagało ono więcej czasu. Tak naprawdę, Harry mało wiedział o pracy swojej przyjaciółki. Domyślał się, że obecna posada dawała jej dużo satysfakcji i radości, kiedy tylko mogła komuś pomóc, ale też przyprawiała o spore wyrzuty sumienia, gdy jednak się nie to udało.
- Harry?
Wyrwany z zamyślenia, spojrzał nerwowo w stronę drzwi do gabinetu, w których stała Hermiona. Już z daleka widział, że była zmęczona po zabiegu, dokładnie tak, jak mówiła Courtney. Harry wstał szybko i przywołał na twarz pogodny uśmiech.
- Tak. To znaczy, cześć, Hermiono! Jeśli nie chcesz mnie widzieć, to...
Kobieta wydawała się być zaskoczona jego propozycją, ale zaraz odzyskała rezon i pokręciła głową. Podeszła do sofy i opadła na nią z cichym westchnieniem.
- Nie, nie. Po prostu - zatoczyła półkole ręką - nie wiedziałam, że przyjdziesz. Nie dostałam chyba twojej sowy.
- No tak, nie wysłałem jej, przepraszam.
- Nic nie szkodzi. Widzę, że musiałeś tu chwilkę czekać. - Westchnęła. - Nie wiem jednak, czy nie na próżno, bo jestem naprawdę padnięta i zamierzam wrócić zaraz do domu, żeby odpocząć i zregenerować własny poziom magii.
Harry zachichotał.
- Brzmi trochę jak jakaś gra komputerowa.
- Coś w ten deseń - mruknęła, zaczesując dłonią włosy do tyłu. Zaraz zdjęła z nadgarstka gumkę i związała je w niedbałego koka. Zjadła jedno ciasteczko, a za chwilę jeszcze jedno i oparła się wygodniej, splatając ze sobą dłonie na brzuchu. Nim Harry zdążył się ponownie odezwać, Hermiona przymknęła oczy i chyba zasnęła, bo usłyszał ciche chrapnięcie.
Brunet siedział więc trochę nieporadnie na tym swoim niskim, wygodnym fotelu, w dalszym ciągu podjadając ciasteczka. Opróżnił już prawie całą miseczkę, gdy w gabinecie pojawiła się pogwizdująca pod nosem Courtney, która najprawdopodobniej miała właśnie przerwę. Musiała nad czymś intensywnie myśleć, skoro zauważyła ich dwójkę dopiero wtedy, gdy doszła do biurka, pogrzebała w nim chwilę i odwróciła się z czerwonym jabłkiem w ręku, prawie się w nie już wgryzając. Przerwała raptownie.
- O, Harry. I Hermiona.
- Tak, to my.
- Wasza rozmowa musiała być niezmiernie interesująca, skoro zasnęła - mruknęła wesoło. Wreszcie wgryzła się w jabłko. Przeżuła, połknęła i po chwili zastanowienia złapała za różdżkę. Transmutowała swoją chusteczkę w ciepły koc i lewitowała go nad śpiącą brunetkę, po czym powoli opuściła go na jej ciało. Harry nawet na to nie wpadł i zrobiło mu się głupio. Dziewczyna chyba to zauważyła.
- Nie przejmuj się, niewiele osób pamięta o tym, że w czasie snu temperatura ciała nieco spada.
- No tak. Ona długo tak będzie jeszcze przysypiać?
Courtney wzruszyła ramionami.
- Chwilę na pewno. Mówiłam, że będzie zmęczona.
Jej słowa zabrzmiały trochę jak oskarżenie, na które Harry miał ochotę po prostu prychnąć. Nie zrobił tego jednak i po prostu obserwował, jak zbiera swoje rzeczy i, podgryzając dalej jabłko, wychodzi znowu z gabinetu w tylko jej wiadomym kierunku.
Minęło kolejne piętnaście minut i Hermiona poruszyła się powoli, a potem przeciągnęła i ziewnęła. Potarła krótko twarz dłońmi, chcąc się rozbudzić, a gdy jej się to udało, zobaczyła Harry'ego, stropiła się, a potem zaczęła przepraszać, że zasnęła, co zbył machnięciem ręki.
- Och, widzę, że mnie przykryłeś. Dziękuję, Harry - powiedziała z wyraźną wdzięcznością, gdy ujrzała koc. Kiedy odesłała go do szafy, wstała i przywołała swoje ubranie. Harry poczuł się jeszcze bardziej podle.
- Tak właściwie, to Courtney wpadła na ten pomysł.
Hermiona kiwnęła krótko głową, jakby nie robiło jej to większej różnicy. Zdjęła szaty uzdrowiciela i odesłała je do szafy, a na ubranie, które już miała na sobie, narzuciła lekki sweterek. Złapała za torebkę i popatrzyła wyczekująco na Harry'ego. W odpowiedzi podniósł się ciężko z fotela, zarzucił kurtkę przez ramię i ruszył wolno za przyjaciółką.
- A teraz przypomnij mi, po co tak właściwie przyszedłeś? To chyba coś ważnego, skoro czekałeś aż wrócę, a potem jeszcze gdy spałam. - Szli szybkim krokiem przez kolejne korytarze, a Hermiona co chwilę pozdrawiała jakiegoś uzdrowiciela.
- Chyba muszę cię przeprosić za to, że nie jestem takim przyjacielem, jakiego powinnaś mieć - odpowiedział, patrząc przed siebie.
- Co?
- Rozmawiałem z Courtney, która dość skutecznie uświadomiła mi, że ostatnio trochę zaniedbałem naszą przyjaźń na rzecz pracy. Na początek chcę cię więc przeprosić i... nie wiem, zaprosić gdzieś na lunch? - zaproponował.
- Och, Harry, tak się cieszę, że w końcu przejrzałeś na oczy i dałeś sobie spokój z tą głupią propozycją - powiedziała, wyraźnie rozluźniona i niesamowicie zadowolona, zamykając go na chwilę w niedźwiedzim uścisku. Dobrze, że zdążyli już wyjść ze szpitala, bo potem wszyscy uznaliby ich za parę, co nie było potrzebne żadnemu z nich.
- Tak, tak... to co, obiad? - zmienił temat. - Może u Louisa? Słyszałem, że ma nowe menu.
- No dobrze, to chodźmy.
Więc poszli. To znaczy, deportowali się, gdy byli pewni, że nikt ich nie widzi i za chwilę już stali na tyłach przyjemnej knajpki. Harry czuł się jeszcze gorzej niż wtedy w gabinecie, mając w pamięci tę ulgę wypisaną na twarzy Hermiony jeszcze kilka chwil temu. Westchnął ciężko i ruszył żwawo za dziewczyną, gdy ona już niemal cała zniknęła w lokalu. Usiedli przy "ich" stoliku w kącie sali i zamówili nowe wersje swoich zwykłych dań. Hermiona opowiadała co słychać na jej oddziale, o jakimś chłopcu, któremu dzisiaj udało jej się pomóc, o Courtney, o swoich rodzicach, o jakimś niezłym filmie, który ostatnio oglądała, a Harry milczał i kiwał tylko lekko głową, opierając brodę na ręce. Uśmiechał się lekko, ale za tym uśmiechem czaił się strach, że kolejny raz ją zawiedzie. Ale musiał to zrobić, po prostu musiał! Nie miał wyjścia.
- Hermiono... - zaczął niewyraźnie, jeszcze zanim podali im obiad. Chrząknął, chcąc doprowadzić głos do porządku. - Tak po prawdzie, to nie dałem sobie spokoju z tamtą propozycją i dzisiaj znowu miałem do niej wrócić.
Kobieta wyprostowała się i obrzuciła go zdezorientowanym spojrzeniem, które po chwili wyrażało już tylko rosnący, czysty zawód.
- Miałeś? Czyli jednak nie wrócisz, tak?
- Wrócę. Ta propozycja dalej jest aktualna, a posada dalej na ciebie czeka - powiedział. - Tylko na ciebie. Nie masz wyjścia, musisz się zgodzić.
Dopiero po chwili zrozumiał, że użył kiepskiego doboru słów. Mówienie Hermionie, że musi coś zrobić, gdy wcale tego nie chce, było prawie jak zapewnienie sobie odmowy. Nie, żeby Harry słyszał tą odmowę już kilka razy...
- Zastanów się, Hermiono - wznowił pospiesznie - będziesz miała znacznie więcej możliwości, niż teraz. Będziesz mogła działać nie tylko w kwestiach zdrowotnych, ale również...
Hermiona uderzyła dłonią o stół, a solniczka i pieprzniczka zadrgały lekko. Wyglądała na złą, ale on wiedział, że była po prostu zawiedziona. Zawiódł ją, wracając do tematu i nie szanując jej zdania. On, jej najlepszy przyjaciel. Bolało go to, ale z drugiej strony, sam dobrze rozumiał, dlaczego minister tak na to nalegał. Była idealną kandydatką na to stanowisko.
- Już ci mówiłam, Harry! Mam swoją pracę, jestem z niej zadowolona i nie zamierzam jej zmieniać!
- Ale, Hermiono, na Merlina... - westchnął zrezygnowany. - Dlaczego nie? Dlaczego w ogóle nie chcesz rozważyć tej propozycji?
- Dlaczego? - powtórzyła niedowierzająco. - Może chociażby dlatego, że jestem za młoda!
- Ja też jestem młody, nawet młodszy od ciebie, a jestem szefem aurorów i co z tego?
- Aha, rozumiem - syknęła. - Czyli moją przepustką jest przyjaźń z tobą, tak? No, to po prostu świetnie, Harry! Od razu lepiej się czuję! - zironizowała, zaciskając dłoń na serwetce. - W Mungu mam przynajmniej świadomość, że osiągnęłam wszystko swoją ciężką pracą, a nie latami przyjaźni z tobą.
- Nie o to mi chodziło. Miałem na myśli, że czasami są sytuacje i osoby, gdzie pewne ustalone do tej pory granice trzeba najzwyczajniej w świecie nagiąć, żeby osiągnąć sukces!
- Czyżby to była filozofia życiowa pana Malfoya? - zasyczała.
- Nie, Kingsleya.
- Och, oczywiście. Minister Magii - zironizowała.
Nim się obejrzał, Hermiona rzuciła serwetkę na stół, złapała za swoją torebkę i bez słowa wyszła z lokalu. Jedyny ślad, jaki po niej został - a i tak zaledwie na chwilę - to urywany dźwięk dzwoneczka przymocowanego do drzwi.
Podejście trzecie zakończone fiaskiem.
~ * ~
Little Hangleton, 3 maja 1998
Opustoszały dom na wzgórzu symbolizował śmierć. Jakkolwiek absurdalne nie wydawałoby się to stwierdzenie, mieszkańcy Little Hangleton nie poddawali w wątpliwość faktu, że dwór Riddle'ów jest przeklęty, odkąd w jego murach - równie tajemniczo zresztą, co jego uwcześni pracodawcy - zginął Frank Bryce. Mugolskie przesądy, można by rzec, jednak nawet Lucjusz Malfoy, obserwując posiadłość z odległości kilkunastu metrów, daleki był od przekonania, że przesąd ten jest mylny. Przekraczając bramę posiadłości, umazaną świeżą jeszcze krwią na wysokości jego ramienia, nawet on odczuł to dziwne wrażenie, że jeśli tylko zrobi jeszcze jeden krok w przód, może być on jego ostatnim. Przez moment nawet przeszło mu przez myśl, by zawrócić. Opuścił różdżkę o kilka centymetrów, lecz gdy jak na zawołanie przed oczami stanęło mu wspomnienie martwej twarzy jego żony, odruchowo zacisnął na niej mocniej palce. Choć nie chciał dopuścić do siebie tej myśli, podświadomie już wiedział, że to jego wina. Zbyt wiele razy robił krok w tył. Zbyt wiele razy rezygnował, wmawiając sobie, że to przecież dla dobra rodziny. Zbyt wiele razy tchórzył, uparcie i ślepo powtarzając, że to w imię bezpieczeństwa jego najbliższych, lecz teraz... teraz, gdy jego żona nie żyła, a syn ukrywał się gdzieś sam, z dala od rodziny, coraz mocniej zaczynał w to wątpić.
Strop światła wydobywający się z jego różdżki zgasł, a on, jak pchnięty nową magiczną siłą, ruszył w stronę frontowych drzwi. Wąska, migocząca strużka światła przedzierająca się pomiędzy drewnianymi skrzydłami upewniła go w przekonaniu, że trafił w odpowiednie miejsce. Był tutaj. Lord Voldemort, czarodziej, którego świat uważał za najpotężniejszego tych czasów, ukrywał się jak szczur w opuszczonym domu swego ojca. Lucjusz wiedział, że nie ma wiele czasu. Wiedział, że pojawienie się aurorów w tym miejscu to kwestia góra kilku minut, ale po raz pierwszy w życiu, nie bał się tego, co go czeka. Mógł tutaj zginąć. Nie ważne czy z ręki samego Voldemorta, czy aurora, który mógł w każdej chwili aportować się za jego ramieniem. Jakkolwiek nie miałoby się to skończyć, dzisiaj nie odejdzie bez walki. Nie stchórzy, po raz kolejny chowając się za ideologią, którą wmawiał sobie przez całe niemal życie. Dzisiaj, w imię bezpieczeństwa ostatniej osoby, na której jeszcze mu zależało, będzie walczył.
Hol był pusty, więc minął go bez zastanowienia, kierując się w stronę kolejnego migoczącego światła, które udało mu się dostrzec w ciemności. Niemal doszczętnie spalona świeca migotała chybotliwym płomieniem w ogromnym, cuchnącym starością salonie. Na jego środku, wsparty o skórzany fotel, siedział Voldemort. Był słaby. Bardzo słaby.
- Lucjuszu... - wychrypiał z trudem mężczyzna, patrząc na Malfoya z nieukrywanym zdziwieniem. - Więc jednak... myliłem się co do ciebie... ty... jako jedyny ze wszystkich, przybyłeś, by mi pomóc...
Malfoy nie odpowiedział. Przyglądał się z uwagą porozdzieranej szacie, ubrudzonej krwią twarzy i słabym dłoniom, które odmawiały posłuszeństwa nawet teraz, gdy, wbijając długie palce w materiał fotela, usiłował dźwignąć się na niego. Patrząc na to, Lucjusz nie miał nawet cienia wątpliwości, że Voldemort umierał. Ten, który miał być wieczny. Ten, który chciał przechytrzyć śmierć, umierał teraz samotnie, nie mogąc nawet wspiąć się na głupi fotel. I to wcale nie dlatego, że jakiś auror trafił go porządnym urokiem. Wcale nie dlatego, że Potter rzucił w jego stronę kilka tych swoich dziecinnych zaklęć. Umierał, bo sześć z siedmiu części jego duszy, które miały zapewnić mu nieśmiertelność, było już martwych.
- Podejdź bliżej... - wychrypiał Czarny Pan, w końcu rezygnując z próby podniesienia się z ziemi. - Podaj mi swoją różdżkę, Lucjuszu. Podaj mi ją, żebym mógł się uleczyć.
Malfoy zrobił kilka kroków w jego stronę, ale różdżkę wciąż trzymał mocno zaciśniętą w prawej dłoni. Nawet on, nawet Lord Voldemort musiał wiedzieć, że żadne zaklęcie uzdrawiające nie jest w stanie sprawić, by poczuł się lepiej, ale nie chciał się z tym pogodzić. Dopiero w tej chwili, wpatrując się, chyba pierwszy raz, prosto w oczy Riddle'a zrozumiał, że to nie pragnienie siły i władzy ukształtowało go na takiego człowieka. Prawdziwe, drzemiące w nim zło zrodziło się ze strachu. Strachu, który widać było w oczach jeszcze wyraźniej, gdy osiemnastocalowa różdżka znalazła się na wysokości jego twarzy.
- Poniżałeś nas... i ubliżałeś nam, w imię wielkości, na którą nie zasługujesz - powiedział spokojnie, z różdżką wciąż wycelowaną w Voldemorta. - Zabijaliśmy dla ciebie, zaślepieni mantrą o czystości krwi, choć nawet ty nie możesz się nią poszczycić. Uważałeś się za lepszego od nas, podczas gdy jesteś największym tchórzem z nas wszystkich. My baliśmy się śmierci z ręki najpotężniejszego czarnoksiężnika naszych czasów, podczas gdy ty bałeś się noworodka, tylko dlatego, że jakaś wariatka wyrecytowała w transie bzdurną przepowiednię... - zakpił, coraz mocniej zaciskając palce na różdżce. - Zbudowałeś potęgę... potęgę, przypisaną wcześniej czystokrwistym rodom bez rozlewu krwi i zniszczyłeś nasze dobre imię. Malfoyowie nigdy nie musieli uciekać się do przemocy, by zasłużyć na szacunek, lecz ty sprawiłeś, że jedyne, z czym teraz kojarzy się nasze nazwisko, to służalczość względem ciebie. Zniszczyłeś wszystko, co tylko pojawiło się w zasięgu twojego wzroku.
- Jak śmiesz!
- Jak ja śmiem? Ja?! Dobre imię mojej rodziny, budowane od wieków, legło w gruzach przez twoje widzimisię. Zaszczułeś mojego syna, a w twojej głupiej wojnie z niegroźnym uczniakiem zginęła moja żona - syknął. - Słyszysz? Moja żona! - podniósł głos, a z końca różdżki posypały się czerwone iskry. - I ty śmiesz mi przerywać?! Ty?!
Źrenice Voldemorta rozszerzyły się co najmniej dwukrotnie, a gdy w holu usłyszeli huk, umierający spojrzał przerażony w tamtą stronę. Lucjusz, odsuwając się na krok, nie miał wątpliwości, że tym razem Czarny Pan jest świadom tego, że żadna siła nie jest już w stanie powstrzymać czekającej go śmierci. To był koniec. Koniec rządów Czarnego Pana.
Ośmiu aurorów wpadło do salonu, a nim zdążyli wyrecytować chociażby jedno zaklęcie, w pomieszczeniu poniosły się dwa spokojnie, lodowato wypowiedziane słowa.
- Avada Kadavra.
O kurczę.
OdpowiedzUsuńJak można ocenić ten rozdział inaczej niż wspaniały, cudowny?
Dopracowany do ostatniej kropeczki, idealny!
Jestem ciekawa, dlaczego Ministrowi tak zależy by Hermiona zajęła ten urząd, oraz czy to zrobi :)
Co po latach dzieje się z Ronem, gdzie jest Draco? Tyle pytań po jednym rozdziale!
No i... Lucjusz. Całkowicie mnie zaskoczył, a jego przemowa na końcu - miód na moje serce!
Życzę Wam dużo weny i serdecznie pozdrawiam,
Kercia ♥
Bardzo dziękujemy (:
UsuńLucjusz, Lucek, Lucjusz.. Ten Malfoy nieźle działa mi na nerwy w każdym opowiadaniu, a tutaj chyba po raz pierwszy spojrzałam na jego postać łagodniejszym wzrokiem. Spodobała mi się jego postawa i wypowiedź, widać że żałował, zaskoczyłaś mnie że to właśnie on zabił Riddle'a. Zastanawia mnie to, gdzie podziewa się Draco i co wspólnego ma z tym sytuacja z prologu. Hermiona jest tutaj wyjątkową postacią, bo swoją postawą pokazuje jak twardą i silną jest kobietą. Ewidentnie nie podoba mi się Ronald, ale jego nigdy nie lubiłam, więc nie ma czym się przejmować. Courtney od razu wywołała u mnie złe odczucia, nie wiem czemu (?), a Harry.. Harry jest jakiś taki inny niż zwykle, tak jakby.. nadal cierpiał z powodu wydarzeń sprzed lat..
OdpowiedzUsuńDużo, dużo weny życzę!
Harry faktycznie wypada tutaj nieco inaczej, ale zapewniam, że ma swoje motywy, które wspólnie z Hermioną będziemy powoli odkrywać.
UsuńZaskoczyłaś mnie, byłam pewna, że na początku rozdziału chodzi o Dracona. A tutaj Lucjusz?! Nie jest w Azkabanie i do tego jest szefem departamentu? No jestem w szoku, ale podoba mi się taka zmiana ;) Ron zasłużył sobie na swój los, ale czuję do nie go również litość. Jest okropnym tchórzem. Jestem ciekawa czy Weasleyowie mu wybaczą? A końcówki nie jestem w stanie racjonalnie skomentować. Powiem tylko, że przez pięć minut gapiłam się w ekran z otwartą buzią.
OdpowiedzUsuńRozdział jest świetny i trzyma w napięciu, oby takich więcej!
Pozdrawiam serdecznie!
Cieszymy się że końcówka tak cię zaskoczyła - dokładnie o to nam chodziło. (:
UsuńNo dużo nowych pytań pojawia się po przeczytaniu tego rozdziału.
OdpowiedzUsuńAle trzeba powiedzieć... widać w nim dużo pracy. Jest na prawdę przemyślany. Potrafił mnie naprawdę zaskoczyć.
Co z Ronem? I czy naprawdę Draco zabija tych wszystkich ludzi? Argh. Nie sądzę. Sam Dumbledore powiedział, iż on nie jest mordercą.
Końcówka... inna niż w książce.. Lucjusz szczególnie mnie zaskoczył. Jak zaczęłam czytać rozdział to myślałam, że to Draco... a potem...nie. To jego ojciec. Harry był sobą. To dobrze... I hermiona.. tak, ona właśnie chcę na wszystko zasłużyć swoją własną pracą.
Rozdział mnie jak najbardziej wciągnął :D
Pozdrrrawiam
na-skraju-wolnosci.blogspot.com
Bardzo nas to cieszy i dziękujemy za opinię (:
UsuńRozdział? Cudowny. Warto było czekać tyle czasu. Warto warto. Od początku czułam, że będzie chodzić o Lucka - ot zwykłe przeczucie i nie pomyliłam się.
OdpowiedzUsuńKońcówka zmiażdżyła. Uwielbiam Voldka i Bellatrix :<<
Uwielbiam Rona i mimo, że super go kreujecie (chociaż niekoniecznie dużo o nim wiadomo) to boli mnie serce, że jest takim idiotą.
Nie wiem, co mogłabym jeszcze napisać oprócz tego, że nie umiem doczekać się dwójeczki. :)
Weny!
Dziękujemy, weny nigdy dość! (:
UsuńWOW! Świetna robota, dziewczyny! Gdybym nie wiedziała, nigdy nie pomyślałabym, że ten rozdział pisały dwie osoby! Dopracowany do ostatniego słowa, genialny!
OdpowiedzUsuńPodoba mi się Wasz pogląd na życie po wojnie, historia Voldemorta i postawa Rona, który jest taki powiedzmy kanoniczny: nieporadny, najpierw robi potem myśli..
Ciekawi mnie też jak połączycie historię naszego Draco i Hermionę.
Wszystko ładnie pięknie, mimo zawirowań w czasie naprawdę przejrzyście.
I chociaż dowiadujemy się wielu nowych rzeczy z pierwszego rozdziału, jest tak dobrze napisany, że wszystko jest zrozumiałe, naturalne.
DOBRA ROBOTA! BRAWO, BRAWO I JESZCZE BRAWO!
Gratuluję i życzę kolejnych tak dobrych rozdziałów oraz dużo, dużo weny.
Pozdrawiam,
Promise
pragnienia-naszego-serca.blogspot.com
Dziękujemy ślicznie! Ten rozdział był dość podstępny, bo chciałyśmy właśnie zrodzić dużo pytań, ale w taki sposób, by nie odpowiedzieć na nie od razu ;)
UsuńCzoraj po przeczytaniu prologu, miałam pisać w komentarzu, że już nie mogę się doczekać pierwszego rozdziału. Zanim zdążyłam cokolwiek napisać, to pierwszy rozdział już był, a po przeczytaniu było tak późno, że nie pisałam już nic :)
OdpowiedzUsuńAle teraz mogę przeczytać i powiem tylko: GENIALNE!
Ja chcę więcej i czekam z niecierpliwościa :)
Też dopiero co zaczynam, ale mam nadzieję, że moje opowiadanie jest chociaż w połowie tak dobre jak Wasze!
Pozdrawiam :)
Dzięki za tak miłą i pozytywną opinię :) Na pewno kiedyś odwdzięczymy się podobnym komentarzem (gdy tylko dotrzemy na bloga :D), bo aktualnie jesteśmy troszkę w biegu. Pozdrawiam!
UsuńWitajcie :) Przybyłam, zresztą jak obiecałam :) Hm, co mogę napisać? Ciekawi mnie ta historia, nie myślałam, że Voldemort tak szybko pożegnał się ze światem, chociaż cholernie mnie ciekawiło, co musiał zrobić Lucek, by dostać ciepłą posadę za biurkiem, w Ministerstwie Magi, hah, współczuję i Harremu, i Lucjuszowi, że muszą się tak często widywać. Wyraźnie za sobą nie przepadają, Ciekawe, czy po fiasku, teraz stary śmiercożerca wybierze się do Harmiony :D Widać, że Potter jest strasznie zajęty pracą i nie do końca wie jak powinien się zachować względem Harmiony, ich stosunki jakoś się pogorszyły - przynajmniej takie odnoszę wrażenie, są dla siebie trochę obcymi ludźmi... No i Ronald, co jak co, ale nie myślałam, że popędzi do domu ;)
OdpowiedzUsuńhttp://dzikie-anioly.blogspot.com/
Witaj! Komentarz do opowiadania już pisałam, ale jakimś cudem się nie opublikował! Mimo, że na bloga trafiłam przypadkiem, bardzo szybko przeczytałam wszystkie rozdziały i muszę przyznać, że bardzo szybko się je czyta. Akcja jest bardzo ciekawa, bohaterowie interesujący, cieszę się, że mają w sobie pierwiastki oryginalnych bohaterów. Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, Aleksandra
Ech, to naprawdę super, że po "tylu" latach tak się świetnie naszym bohaterom poukładało. Harry jako szef aurorów, Hermiona zdobywa medyczny świat, o exkryminaliście Lucjuszu już nawet nie wspomnę. Podczas gdy tacy jak Artur Weasley harują przez pół życie na tym samym stanowisku, z tą samą pensją, tak nasi młodzi superbohaterowie zdobywają szczyty gór. Mam tylko jedno pytanie: kim oni będą jak skończą np. trzydziestkę? Będą rządzili światem? A gdzie doświadczenie zawodowe? A co się stało z starszymi, doświadczonymi czarodziejami? Czy poginęli, a może poszli na przedwczesną emeryturę? Jakoś nie chce mi się w to wszystko wierzyć. Myślę, że ten wątek mógłby być bardziej dopracowany i najmniej mi się podobał.
OdpowiedzUsuńZa to zainteresowały mnie bardzo losy Rona. Nie wiem co bym zrobiła, gdybym znalazła się w takiej sytuacji. Do śmierciożerców nie dołączy, przyjaciele się od niego odwrócili. Ostatecznie jednak każdego ciągnie z powrotem do domu. Może rodzina przyjmie go pod dach niczym syna marnotrawnego? Jestem bardzo ciekawa jak ten wątek rozwiniecie.
Próba namówienia Hermiony skończyła się z kolejnym fiaskiem. Myślałam, że Harry wykorzysta ten czas przy ciastkach na wymyśleniu jakieś strategii, bo jego argumentacja wyglądała, jakby wymyślił ją w pięć sekund.
Ostatnia część rozdziału bardzo mnie zaskoczyła. Ujrzenie Voldemorta w takim przedagonalnym stanie z pewnością zaskoczyłoby każdego czytelnika. Ciekawe kto będzie głównym antagonistą opowiadania.
Kiedy nowy rozdział?
Genialne opowiadanie... Czekam na Draco i kolejny rozdział ;)
OdpowiedzUsuńOmójboże. Voldzio zdech. Smutek tak bardzo.
OdpowiedzUsuńA tak na serio to świetny rozdział. Dynamiczny i pisany ładnym językiem. No i jest w nim Malfoy. Uwielbiam obydwu, więc nie gra roli, którego jest więcej. :)
Kurczę, bardzo ciekawy rozdział. Dość długi - to bardzo duży plus. Przynajmniej u mnie. Lubię czytać długie.
OdpowiedzUsuńhttp://milosc-zwycieza-nawet-nienawisc.blogspot.com/
Zostaję na dłużej.
Kochane, a kiedy pojawi się kolejny rozdział?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę Wam wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku!
Buziak! :)
Nim zdecyduję się na kompletną opinię, bo chyba musze przeczytać raz jeszcze - mam dziwne wrażenie, że coś mi umknęło - chciałbym wskazać, że w końcowej kwestii jest literówka - "kedavra", a nie "kadavra", być powinno :)
OdpowiedzUsuńCo mogę powiedzieć teraz, póki jestem świeżo po przeczytaniu? Zaskoczyłyście mnie, nie powiem. Kwestie Lucjusza, póki nie napisaliscie, że to on, byłem pewien, iż należą do jego syna. Niespodzianka :)
Ciekawi mnie co to za posadka dla Hermiony czai się gdzieś w murach MM.
Natomiast, wręćz przeciwnie, nie obchodzi mnie kwestia Ronalda, choć mam dziwne przeczucie, że jeszcze odegra istotną rolę w opowiadaniu. Być może to jedynie moje mylne wrażenie, a jednak takowe się kłębi po moich wnętrznościach.
Wrócę jeszcze do Malfoy'a. Czy to on wypowiedział wspomniane, śmiertelne zaklęcie? Jaka kara na niego czeka? W końcu to niewybaczalny urok, nieważne kogo by się tyczył... Hmm...
Kiedy można liczyć na nowy rozdział,jeśli w ogóle?
OdpowiedzUsuńNie ma już was od całkiem dawna, zastanawiam się czy powrócicie z nowościami... :)
Planujemy! :) Obiecujemy, że wrócimy. Może do wakacji się pojawi? :)
UsuńŻe tak powiem: Ufff :D
UsuńJa nie mogę, świetny blog. Po prostu zakochałam się w szablonie, stylu pisania, we wszystkim. Nie mogę się doczekać rozdziału. Mam nadzieję, że szybko się pojawi :D
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę weny!
Dominique
PS. Jeśli są błędy to przepraszam, piszę z telefonu